
Ahh cóż za książka!
Od razu się przyznaję, że czytałam ją BARDZO długo. W zasadzie wszystko ostatnio idzie mi jak krew z nosa w kwestiach czytelniczych. Nie chcę się długo tłumaczyć, więc wymienię tylko kilka przyczyn: studia (pielęgniarstwo to wcale nie jest to tamto!!!), remont i przeprowadzka, harcerstwo oraz problemy dnia codziennego (aktualnie jest to zepsuty piec z czego wynika na przykład zimna woda brrrr!).
Jednak ostatnio, gdy już trochę zaczęłam ogarniać życie studenckie czytanie stało się moim podstawowym zajęciem na wykładach. Wynika z tego moja gorąca nadzieja na czytanie dużo dużo więcej! A teraz do rzeczy.
Jak zaczęłam czytać "Love, Rosie" byłam pod wielkim wrażeniem formy, w jakiej została napisana ta książka. Nigdy nie czytałam czegoś podobnego! W prawdzie w liceum omawialiśmy "Cierpienia młodego Wertera" - powieść epistolarną, ale nie wiem, czy tę pozycję również można zakwalifikować do takiej kategorii. U Wertera mamy do czynienia z listami, z kolei u Rosie również listy, ale poza tym wchodzą do obiegu inne formy korespondencji jak e-maile, smsy, czy nawet kartki okolicznościowe i zaproszenia. Może jest to po prostu taka "modern wersja" powieści epistolarnej!
Co do fabuły: na początku poznajemy dwójkę dzieci - Rosie i Alexa - którzy w zasadzie od pierwszych stron jawią nam się jako tacy prawdziwi i od serduszka przyjaciele. W dalszej części śledzimy ich losy. Cała historia zawiera mnóstwo szczegółów i szczególików, które jak dla mnie są kwintesencją powieści. Nie jestem zatem w stanie opowiedzieć o niej zbyt dużo bez zdradzania jakiś istotnych wydarzeń, ponieważ wszystkie są istotne!!!
Próbując jednak jakoś naświetlić to, co się dzieje, podczas czytania dostajemy w twarz pasmem niepowodzeń i złudnych sukcesów. Od początku wiemy jak ma wyglądać zakończenie i wyczekujemy w napięciu, myśląc, czy w końcu do tego dojdzie. I tak jeśli chodzi o samo zakończenie bez spojlerowania powiem tylko, że byłam nim bardzo zawiedziona! Nie tym co się stało, ale JAK zostało to opisane. Chyba potrzebowałam w tamtej sytuacji czegoś bardziej wylewnego, a takie zakończenie mogło zwiastować tylko sequel, którego nigdy nie było...
Nie mniej jednak uważam, że moja przygoda z "Love, Rosi" była bardzo sympatyczna i udana. Przede wszystkim na uwagę zasługują bohaterowie, którzy od samego początku dają się lubić. I tu dla mnie zaskoczenie - nie było osoby, która denerwowałaby mnie w tej powieści. Może dlatego, że poznajemy tylko ich wypowiedzi a nie masę duchowych odczuć i przemyśleń z głębi duszy, nie wiem. Nie przemawiały do mnie jedynie wątki czatu internetowego - chyba dlatego, że mam uraz do czatów, za dużo się tam dzieje.
Na duży plus z mojej strony zasługuje jednak życiowość tej lektury. Takie historie po prostu zdarzają się naprawdę. Nie jest to fabułą do końca wyssana z palca. Na pewno żyją gdzieś na świecie takie dwie osoby jak Alex i Rosie z bardzo podobną - dosyć pechową historią.
Ponad to podczas czytania miałam bardzo dużo przemyśleń. Takich zwykłych. O życiu. Nieraz odbierałam tę książkę maksymalnie motywacyjnie, bo przecież nawet jak przydarzają nam się złe rzeczy, coś idzie nie po naszej myśli to nadal możemy wieść szczęśliwe i wartościowe życie.
Skupię się jeszcze na jednej rzeczy związanej z książką a mianowicie - ekranizacją. Ugh... Czy tylko ja mam takiego pecha, że zazwyczaj po przeczytaniu serio dobrej książki trafiam na beznadziejną ekranizację?!?! Przecież to jest jakieś fatum! Ten film miał być nagrodą za przetrwanie ciężkiego dnia na uczelni a przyprawił mnie tylko o dodatkowy ból głowy. Wiedziałam, że nie mogą zawrzeć tyle treści w półtoragodzinnym filmie, miałam świadomość, ale myślałam też, że wybiorą perełki ze wszystkich wydarzeń i sprawnie posklejają w spójną całość. Ale wyszło z tego jakieś wielkie nic.
Najbardziej drażniły mnie rzeczy typu:
-dlaczego nagle Alex miał siostrę a nie brata?? Czy serio komuś aż tak bardzo przeszkadzał ten brat?? A może on w książce tez miał siostrę a ja coś przeoczyłam? Właśnie się zaplątałam w myślach ale mimo wszystko wydaje mi się, że miał brata.
-Jak już jesteśmy w kwestii rodzeństwa to tego akurat jestem pewna - Rosie wcale nie miała dwóch braci tylko brata i siostrę. Filmie, co z tobą jest nie tak??
-I może jeszcze jedno, żeby było tak do trzech - naprawdę, zupełnie serio i szczerze nie była mi potrzebna scena, w której przez ok 2 minuty Lily Collins (Rosie) siedzi w toalecie i próbuje wyjąć sobie prezerwatywę z waginy. Dziękuję, to odmieniło moje życie.
Ahh lepiej mi jak mogłam sobie tak powyrzucać złe emocje prosto w internet. Też tak nieraz macie??
Mimo wszystko mam nadzieję, że zachęciłam Was do przeczytania książki i skutecznie zniechęciłam do oglądania filmu. Chociaż z drugiej strony możecie go oglądnąć i dać znać, czy dla Was też był tak słaby (bo słyszałam, że osobom, które nie czytały książki bardzo się podobał!!).
Pozdrawiam
Nergo Rumba
Komentarze
Prześlij komentarz